Drwal


 szarym świcie chodził codziennie,
tą samą ścieżką, kręta i wąską:
przemierzał drogę swą nieodmiennie
- przez gaj sosnowy i rzeczkę grząską.

Widział już wiele dębów ścinanych
- ile obalił, zliczyć nie zdoła,
lecz prócz topora razów zadanych,
nigdy nie słyszał nic dookoła.

Aż dnia pewnego, gdy któraś z sosen
legła na ziemi z wielkim łoskotem,
jakimś przedziwnym dziecięcym głosem,
coś zaskomliło tuż pod wykrotem.

Stanął w zadumie i wielkiej ciszy,
słuchając bacznie skąd owe dźwięki:
raz nagle milkną, to znów je słyszy
- niby płacz dziecka, czy jakieś jęki?

Poszedł za głosem i ujrzał otwór,
na wpół przykryty pniem grubej sosny:
w jamie pod karpą spał jakiś potwór,
i stąd dochodził pomruk żałosny.

Nigdy nie widział takiej maszkary,
lecz poczuł nagle sympatię wielką,
choć w duszy skrycie nie dawał wiary
- ponad drzemiącą wątpliwość wszelką,

że huk upadku ogromnej sosny
ze snu nie wyrwał dziwnej istoty,
więc przedstawiała widok żałosny,
leżąc zwinięta w kąciku groty.

Wczołgał się z trudem wąskim otworem,
ledwie co widząc w skąpym półmroku
i oko w oko stanął z potworem,
z toporem w dłoni, gotów do skoku.

Lecz jakże wielkie było zdziwienie,
gdy antropofag stanął na nogi....
Po prostu litość i zaskoczenie
- przecie to jakiś nędzarz ubogi.

Na małej głowie zmierzwione włosy,
w wielkim nieładzie jeżem się zdały
- niby lipcowe jęczmienne kłosy,
chyba ze strachu dęba tak stały.

Copyright © by Wiesław Musiałowski 15/10/2001