Przez góry, doliny


ieszkają w chatce podpartej nóżką
- tu stoi wielkie drzewo wiekowe,
a San wypływa cieniutką stróżką
i rośnie - żłobiąc koryto nowe.

I zawijasem, na prawo, lewo,
rysuje mapę bystrym odmętem
- zakola tworząc - wąwozy kręte.
Wybrali wspólnie dorodne drzewo
- zajęli dziuplę starej buczyny,
bytując razem - cztery rodziny.

Na pierwszym piętrze mają jadalnię,
a przy jadalni, pełną spiżarnię
-weń smakołyków gromadzą mrowie,
aż na ich widok, kręci się w głowie.

Czy żyją w zgodzie? Dziwne pytanie,
zajmują przecież jedno mieszkanie,
lecz dzieci mają własne pokoje
- oddzielne łóżka - każdy ma swoje.

I taki malec, gdy tylko wstanie,
zaścieli pięknie z listków posłanie,
i chociaż zimno bywa nad ranem
- szybciutko biegnie myć się nad Sanem.

Potem śniadanko i marsz do szkoły,
poprzez wykroty, wąwozy, doły.
W szkole historia i gimnastyka,
same kłopoty... matematyka!

Gdzie zacz Europa, czy Ameryka,
muszą nauczyć się z podręcznika,
więc geografię studiują pilnie
- aby stolica, nie była w Wilnie.

Czas szybko mijał i pory roku,
zieleń rozkwitła na nagim stoku.
Pozostał miesiąc szkolnej harówki,
wbijania wiedzy do małej główki.

Zatem wakacje tuż, tuż, za pasem,
wnet pożegnają się z górskim lasem,
po czym wyruszą w dół nurtem rzeki,
by znów odwiedzić ten kraj daleki.

Na tratwę znoszą drewniane belki
- muszą pomieścić dobytek wszelki...
Oj, będzie tego spora gromada!
Ciepłe odzienie zabrać wypada,
bo w górach latem są zimne noce
-wezmą prócz swetrów - cieplutkie koce.

Przeróżne garnki, sztućce, talerze.
Przez dwa miesiące trwały debaty
- wciąż pakowali...wszystko na raty,
aż nadszedł moment oczekiwany,
każdy do drogi był spakowany.

Poszli na tratwę - rodzice w przodzie,
dzieci zaś z tyłu idą w odwodzie:
młodszy za starszym, siostra za bratem
- tak się wybrali w tę podróż latem.

Wszyscy na tratwie? Cumy zdejmować,
już czas najwyższy z prądem żeglować.
Sternik ochoczo stanął przy sterze,
malutkie koło w swe łapki bierze
i tak nim kręci w lewo zawzięcie,
aby mógł zmieścić się na zakręcie.

Będzie miał ręce pełne roboty,
od poniedziałku aż do soboty.
Lecz sam wytrzymać nie byłby w stanie,
gdyż trudna droga jest niesłychanie:
są sine wiry i wodospady,
śmiałek największy - tu nie da rady.

Dobrze, że wsparcie ma w swej rodzinie,
więc ktoś go zmieni, już po godzinie,
by mknąć przed siebie, na bystrej fali...

Przez trzy tygodnie - tak żeglowali:
mijali góry, wielkie doliny,
aż dopłynęli hen do Soliny.
Na swej łupinie rozbili żagle
i przy zaporze znaleźli się nagle.

Kawałek drogi - przeszli piechotą,
by do Sanoka dotrzeć z ochotą.
Zwiedzili skansen, dwa dni postali
i do Przemyśla pożeglowali.
Potem Jarosław, a po nim Nisko
- stąd już do Wisły jest bardzo blisko.

Tu nurt leniwie, statek ich niesie,
więc trzeba postój zrobić gdzieś w lesie,
żeby zapasy zgromadzić świeże:
sześcioro malców orzeszki zbierze,
natomiast starsi, z prostej przyczyny,
muszą wybadać, gdzie są maliny.

Starszyzna kosze z jedzeniem niesie
- urządzą piknik w pachnącym lesie
- małe przyjęcie - na miękkiej trawie.

Normalny obiad? Zjedzą w Warszawie,
gdyż zaproszenie do zoo mają,
a przyjaciołom nie odmawiają,
bo w dobrym tonie są odwiedziny,
gdy pobratymiec ma urodziny.

W ubiegłym roku - aż wspomnieć miło,
cóż za przyjęcie w tym zoo było:
zupa z korników, pieczone raki,
w sosie tatarskim - pyszne ślimaki,
kotlet z pędraków, tycz w galarecie,
i najsmaczniejszy chyba na świecie...

Leń ogrodowy - w rosole z osy,
przygotowanym z porannej rosy.
Zaś na przystawkę sosnowe pąki,
zioła przeróżne - zebrane z łąki,
surówka z jarzyn i koniczyny...
Oj, piękne były te urodziny.

Można wspominać tak godzinami,
lecz pora ruszać - droga przed nami.
Ostatni postój w Warszawie mamy...
Gdy miesiąc minie - w góry wracamy.

Copyright © by Wiesław Musiałowski 10/15/2001