I.
Słuchaj doktorze,
a ja tobie powiem:
o łące
pełnej traw szumiących w głowie,
o
popołudniach, gdy się słońce chyli
i odlatuje
na skrzydłach motyli
w listowie
buków – na żer w nocnej pełni,
nim się o
świcie przeznaczenie spełni.
II.
O kłębowisku
chmur przedziwnych kształtem,
jakbyś na
ruszcie ułożył rozpałkę,
potarł
krzemieniem – niech się sypną iskry,
bo ja
doktorze w imię nauk ścisłych
wszystko
tak widzę, jakbym wciąż był w szkole,
i tak się ciągle
z myślami mozolę,
skomplikowaną
trudzę zależnością,
że to, co
ziemskie, związane z miłością.
III.
Jeśli potrafisz, przepisz takie leki
z polnej
chabrami obsianej apteki:
z żywicy
sosny, z zapachu cetyny,
z wiatraka
żaren pszennej oziminy,
z drewna
akacji, bo nie parzy w dłonie.
IV.
A tam w
remizach wciąż śpiewają o niej
i wiją
gniazda przelotni wędrowcy,
na
przerywniku podróży wśród obcych:
czy
niepoprawni fascynaci chwili,
czy
nawigacji przyrząd pomylili?
V.
Powiedz doktorze,
jakby się wyleczyć
z filozoficznej wykładni wszechrzeczy.
