Skostniałość

Pójdźcie dziadygi, pójdźcie razem wszyscy,
wykujcie kilka przerębli
w lodowej tafli zamarzniętej Wisły
i unurzajcie swe gęby,

a kiedy mróz wam zaknebluje usta,
nie wypowiecie ni słowa,
że w tej budowli bez zaprawy pustak,
że w próżni druga połowa,

zatem dziadygi w różne strony bieżą,
zmroziwszy parszywe pyski,
podobni do tych z wysypiska zwierząt,
chodzących trupów kościstych, 

idą na nocleg do swych umieralni,
by świt ich tulił w ramionach,
lecz nie pojmują prawdy nierealnej
żaden na krzyżu nie skona

pośród zbiorowisk żyjących gatunków
w szałasie albo na dworcu,
gdyż w pustelniczych na rozterki trunków
wybierać trudniej jak w korcu

tyle wartości, ile przypadłości,
a Świat w mistycyzm urojeń
popada, odkąd mieści się w miłości
danina cnoty za Troję,

lecz po co taki scenariusz i tutaj
na dworcach przystań za peta
podbite oko, dziury w podłych butach,
delirium jak ta kobieta

powiedzą szmata kolejarskie służby
i im podobni za chwilę,
bo w tej balladzie od kopniaków któż by
przeliczał głód na promille,

więc niech się plecie na przemian przeplata 
słowo z muzyką na linii,
gdy po Przedwiośniu nic wyżej nie wzlata
prócz kruków godnych padliny.